Kamakura i ramen z Jokohamy

Musicie mi wybaczyć, przerwanie wyprawy blogowej po Tajlandii, na rzecz Japonii! Japonia była moim marzeniem od dawna, dlatego kiedy wreszcie spełniło się moje marzenie, czas na relację na gorąco 😀 Zapraszam do czytania i komentowania!

DSC_0094

DSC_0069

DSC_0027

Pierwszy dzień i pierwsza wyprawa. W związku z tym, że nasz JR Pass będzie działa przez najbliższe 2 tygodnie, chcemy wykorzystać go w pełni. Pierwszy, wciąż trochę nieśmiały kurs obieramy w stronę miasta Kamakura. Leży ono w prefekturze Kanegawa i jest oddalone około 50 km od centrum Tokio, a mimo to … wciąż jest częścią aglomeracji. Z ciekawostek-niepozorna Kamakura była przez pewien czas stolicą Japonii, od 1192 do 1333 roku i siedzibą pierwszego shoguna Kamakury- Minamoto Yoritomo (ale za to 7 w historii Japonii;) .
Na miejsce docieramy JR Yokosuka Line, które, choć zadbane nie są shinkasenami, więc każdego, kto widzi Japonię jako kraj poprzecinany wszędzie liniami superszybkich pociągów, muszę ze smutkiem poinformować, że akurat zwykłe koleje nie osiągają prędkości 300 km na godzinę ;). Niemniej jednak punktualności odmówić im nie mogę. Zatrzymują się na stacjach co do minuty, a drzwi pociągów otwierają się dokładnie tam, gdzie namalowano do tego specjalną linię wyznaczającą kolejkę dla pasażerów.
Czekając na pociąg, Japończycy ustawiają się w równych kolejkach w miejscu, gdzie mają pojawić się drzwi i czekają. Nikt się nie pcha. Nikt nie próbuje nikogo staranować siatkami z zakupami. Starsze Panie nie dokonują rękoczynów, w furii ataku na miejsca przy drzwiach, jak to ma miejsce w polskich autobusach. Miejsca są automatycznie zajmowane po zwolnieniu przez osoby, które stoją najbliżej. W pociągach są oznaczone miejsca uprzywilejowane, ale zajmują je tak samo osoby starsze i młodzi. Wprawdzie w pociągach wyświetlane są filmy o ustępowaniu miejsca osobom starszym i kobietom w ciąży, jednak zapatrzeni w swoje komórki Japończycy rzadko poczuwają się do takiego gestu.
W pociągach z reguły panuje spokój, jeśli już się rozmawia to bez podnoszenia głosu, za to nieodłącznym folklorem pociągów są nie tyle śpiący w szalonych pozycjach Japończycy, ile … ludzie zapatrzeni w komórki. Choć nie jest to w dobie XXI wieku nic zaskakującego, dopiero w Japonii zaczęłam dostrzegać, jak wielu z nas skupia się na tym malutkim ekraniku.

20151021_195114

Patrząc przez ramię podróżnym ( nie jest to najbardziej poprawne zachowanie, ale nie mogłam się powstrzymać – gomenasai Japonio! ), dostrzegłam wręcz ogromne ilości gier typu Bejeveled oraz popularne w Japonii opowieści w odcinkach, czyli Keitai Shosetsu.
Keitai Shosetsu to powieści w odcinkach, bardzo małych, tak aby można je było przeczytać podczas jazdy autobusem, pozbawione rozbuchanych opisów w stylu „Nad Niemnem”. Pisane z reguły przez młode japonki, opowiadają o miłości, przyjaźni i wszystkim, co może dotyczyć wypełnionych różem głów młodych kobiet w Japonii ;). Nieco ironizjuję, ale wiele z tych opowieści porusza bardzo aktualne tematy takie jak mobbing, depresja czy nawet przemoc seksualna.
Ale.. ale …
Czy my aby nie byliśmy w drodze do Kamakury?

Do Kamakury jedzie się około godziny. Do atrakcji można dojechać autobusem, jednak można też zdecydować się na około 15 minutowy spacer przez miasto, aż do miejsca gdzie zobaczymy sporą czerwoną bramę Tori prowadzącą do Tsurogaoka Hachiman-gu Shrine. Jest to całkiem spory kompleks świątynny, który mnie jako świażakowi w Japonii wydawał się imponujący. Całość zakomponowana jest w iście Japońskim stylu. Aby dotrzeć przed próg świątyni, trzeba pokonać mostek, całkiem spory deptak, a potem schody w górę. Po drodze dobrze jest obmyć dłonie i usta w temizuya, aby wejść na teren świątyni czystym niczym łza. Jest to swego rodzaju … zadaszone źródełko z „chochelkami” do czerpania wody.

DSC_0077
Jest to shintoistyczny chram poświęcony Hachimanowi – czyli bóstwu wojny, urodzaju i opiekunowi rodu Minamoto. Hachiman to całkiem popularny bóg. Ranking popularności wskazuje, że na terenie Japonii ma blisko 30 tys. przybytków i zajmuje drugie miejsce w rankingu popularności zaraz za … uroczym Inari.
Aby było jeszcze ciekawiej, na terenie kompleksu znajduje się także świątynia Inari, ale dla przyzwoitości jest dużo mniejsza od chramu głównego bóstwa.
Wchodząc pod górę chramu, spójrzcie w lewo. Co zobaczycie? Wielki ścięty pień porośnięty liśćmi. Po kiego grzyba mam oglądać pień? – zapytacie. Jest to pień bardzo starego drzewa Ginko, które zawaliło się około 4:40 rano, dokładnie 10 marca 2010 roku. Drzewo ma swoją ksywkę wśród miejsowych: kakure-ich ( hiding ginko). Intrygujące przezwisko pochodzi od pewnej legendy. Ponoć to właśnie za tym drzewem skrył się zabójca Sanetomo Minamoto, a konkretnie … jego bratanek, wg jednej z wersji odziany w damskie ciuchy. Dokładnie 13 lutego 1219 roku w śnieżny poranek, schody świątyni spłynęły krwią Sanetomo, a niczemu niewinne drzewo zyskało w sumie dość niechlubny przydomek.

DSC_0091

DSC_0088

DSC_0090

Być może to pomoże wam zrozumieć, dlaczego na terenie świątyni można znaleźć tabliczki do zapisywania życzeń w kształcie liścia Ginko ;).
Jak rozróżnić świątynię buddyjską od shintoistycznej? Pomijając całą górę niuansów architektonicznych i kolor farby, jakimi maluje się tori, nazewnictwo, najłatwiej zweryfikować to po zachowaniu ludzi. Kiedy spojrzycie z boku na Japończyków w świątyni zauważycie następujące czynności:
– wrzucanie monet saisen
– dzwonienie gongiem
– ukłony
– klaskanie w dłonie
– modlitwę
-ukłon i wymarsz
No to już wiecie, że jesteście w chramie shintoistycznym. Gdybyście trafili przypadkiem do świątyni buddyjskiej, nie usłyszycie nic poza brzdękiem monet uderzających o drewniane „korytka”. W świątyni buddyjskiej się nie klaszcze. Po prostu.
Nasze dalsze kroki skierowaliśmy w stronę jeziorek Geipei, a zaraz po konsumpcji zielonego czegoś, całkiem słodkiego z automatu z napojami, zdecydowaliśmy się dotrzeć do świątyni Hokoku-ji, która słynie z lasku bambusowego. Ponownie wybraliśmy wędrówkę pieszo … i szybko tego pożałowaliśmy.

DSC_0128

Kurczak przyczajony w bambusie.

Pomimo końcówki października, słońce ogłosiło swoją absolutną dominację, a że trasa bardzo powolutku, ale sukcesywnie prowadziła w górę …
Wejście do Hokoku-ji okazało się niepozorne. Na niewielkim wzniesieniu, tuż za gęstymi drzewami kryła się świątynia. Dodajmy, że jest to przybytek buddyjski, o czym może świadczyć choćby brak tori, przy wejściu do świątyni. Sama w sobie nie przedstawiała się jako coś specjalnie wybitnego pod względem architektury, ale to nie ona nas tu ściągnęła. Tuż za budynkiem krył się ogród bambusów. Rośnie tam ponoć 2000 bambusów moso, które są roślinkami prosto z terenu… Chin i Tajwanu. Bambusy takie potrafią osiągnąć czasem 28 metrów wysokości, co w sumie by się zgadzało, kiedy tak zadzieraliśmy brody w górę.
Cena nieduża, bo 200 yenów za osobę. W sam raz na … 10 minutowy spacer, bo tyle zajmuje przejście całości. Jak zakręcicie się kilka razy w kółko i zatrzymacie się na herbatę w sercu gaju ( płatne dodatkowo kolejne 500 jenów ), to powinniście zagospodarować czas na jakieś pół godziny do 40 minut.

Wracając z Kamakury, zatrzymaliśmy się na wieczorny spacer po Jokohamie, która jest stolicą Kanagawy.

20151022_164756

Miasto powstało w 1858 r. poprzez połączenie dwóch niewielkich wiosek – Jokohama i Kanagawa. Nie jest to miejsce pielgrzymek turystów, co ma swoje dobre i złe strony. Poza całkiem urokliwym ( zwłaszcza wieczorem, gdy wszystkie te tandetne lampiony i neony oświetlają ulicę ) Chinatown nie ma tam zbyt wiele do oglądania. Jest tu ponad 200 restauracji, więc niemal każdy znajdzie tu coś dla siebie, choć osobiście polecam stołować się w centrum handlowym tuż pod stacją. Ceny są niższe, a w szczególności polecam jedno miejsce. Zaciekawieni typowymi w Japonii atrapami jedzenia, zatrzymaliśmy się przy jednym z lokali, który umożliwiał klientom wybranie dania z obrazkowej maszyny i kliknięcie odpowiednie zdjęcie dania, po uiszczeniu opłaty. Po zapłaceniu i wybraniu potrawy z maszyny wylatywał blankiecik i wewnątrz lokalu taki blankiecik wymieniało się na michę ciepłego jedzenia. Zdecydowałam się na ramen, którego cena oscylowała około 600 jenów. Było to niedużo, za doprawdy sporej wielkości michę z makaronem i dodatkami. Smak tego ramenu, do dziś wywołuje u mnie ślinotok.

20151022_150255
Właśnie w Jokohamie jest największe w Japonii Chinatown. Chińskie dzielnice mają to do siebie, że są maksymalnie kolorowe w nocy i niezwykle mało atrakcyjne za dnia. Dodatkowo można zauważyć pewny niechlubny szczegół. Chińczycy nie cenią sobie porządku tak bardzo, jak Japończycy i to widać. Ulice w mniejszych odnogach Chinatown, są zaśmiecone i pełne „wszystkiego”.

W Chinatown mieliśmy okazję odwiedzić, także nasz pierwszy … japoński salon gier. Kilka pięter zabawy, która u nas wymarła wiele lat temu. My trafiliśmy do przybytku firmy Sega. Za 1000 jenów ( ok. 30 zł ) otrzymywało się z automatu całe wiaderko ( dosłownie w wiaderku ) 500 monet Segi. Zaopatrzeni w wiadereczko szczęścia daliśmy się ponieść hazardowi i spędziliśmy tam bez mała … 3 godziny na próbowaniu kolejnych automatów. Spychanie monet, jednoręki bandyta, strzelanki z automatu, łapanie rybek na ekranie… to tylko ułamek tego, co można znaleźć w takich miejscach. Jakby tego mało byliśmy świadkami japońskiej gościnności, gdy pewna japońska rodzina tuż przed wyjściem oddała nam resztę z własnego wiaderka monet! Obowiązkowo w takich przybytkach znaleźć można tzw. Ufo Catcher, czyli wyciąganie prezentów z wnętrza automatu za pomocą szczypiec. Rozwiewając wątpliwośći — w takich miejscach da się wygrać, choć jak ławo się domyślić, nasza wygrana jest zawsze z zyskiem dla salonu gier. Po wyciągnięciu 20 chrupków z jednego z automatów doszliśmy do wniosku, że nasz fuks na dziś się skończył i wracamy spać.

20151022_171524

Dodaj komentarz